W tym wpisie będzie mniej o grze i graniu, a więcej nostalgii i wspominek.
Oczywiście wiąże się to finalnie z wyjątkową grą planszową, która swojego czasu wyparła marzenia o Super Nintendo z głowy pewnego dorastającego chłopca. Jednocześnie jest to historia o czasie, który w moich wspomnieniach ma barwy filmów rodzinnych nagranych kamerą marki Sony i zapach słodkich perfum zmieszanych z dymem tytoniowym. W każdym razie zapraszam Cię w sentymentalną podróż pełną konsumpcyjnej ekscytacji!
Wszystko to miało miejsce gdzieś w pierwszej połowie lat 90-tych, kiedy to los rzucił mnie i moją rodzinę na ponad trzy lata do Anglii.
Mieszkaliśmy wtedy w prowincjonalnej części Londynu zwanej Crayford, która należała do hrabstwa Kent. Crayford sąsiadowało z Dartford, które to już nie należało do Londynu, ale to tam pierwsze polityczne kroki stawiała Margaret Thatcher. Powstał też dość znany zespół muzyczny The Rolling Stones. Crayford natomiast słynęło z tego, że sąsiadowało bezpośrednio z Dartford, a i tak największą atrakcją tych dwóch miejscowości było centrum handlowe, które znajdowało się w Bexleyheath (które sąsiadowało z Crayford po przeciwnej stronie niż Dartford i było bliżej centrum Londynu o jakieś pięć minut jazdy pociągiem niż wspomniane miejscowości).
Jeżeli miałbym wybrać jeden symbol na określenie tego etapu mojego życia to wybrałbym telewizor albo płytę kompaktową.
Rozwój technologii przyspieszył niesamowicie. Miałem coraz mniej ograniczony dostęp do takich dzieł techniki jak wspomniane już Super Nintendo czy też Sega Megadrive. MTV kusiło kolejnymi hitami zespołów Guns and Roses, Nirvana, Areosmith, Bon Jovi, co przekładało się bezpośrednio na ruch w sieciach sklepów Virgin czy HMV. Powstawały też nowe kreskówki, które rzucały wyzwanie wychowawcze rodzicom, bo były dość niegrzeczne, gorszące i zmieniały wszelkie walory edukacyjne na czystą i bezkompromisową rozrywkę. Tu prym wiodły takie stacje jak Cartoon Network i Nickelodeon (kto dziś pamięta bajkę Ren and Stimpy to wie o czym piszę). W tej całej popkulturowej papce gry planszowe pokrył nieco kurz. Oczywiście były dostępne nieśmiertelne fenomeny jak Scrabble czy Monopoly oraz wszelkie zręcznościówki jak Jenga i Backaroo, ale jakoś nie wzbudzały one zachwytu i raczej stawały się nieudaną próba odciągnięcia dzieciaków od kolejnych kinowych blockbusterów.
I stał się cud! Przez tę galaretę lepszych lub gorszych wpływów medialnych, która okalała moją świadomość, przebiła się gra planszowa z prawdziwego zdarzenia. Stało się to w pięknym trzy poziomowym wiktoriańskim domu mojej kuzynki, której to ojciec nostalgicznie zarażał nas niespełnionymi marzeniami swojego dzieciństwa. To on, pewnego słonecznego dnia, pokazał nam (mi i swojej córce) grę Heroquest. Nie musiał mnie długo przekonywać do rozgrywki, bo na okładce była postać wzorowana na Conanie Barbarzyńcy, machająca wielgachnym mieczem. W erze fascynacji Shwarzeneggerem większa zachęta nie była potrzebna, a po otwarciu pudełka było jeszcze lepiej.
Przed nami otworzył się świat pełen magii.
W środku była cała masa figurek: 4 bohaterów i cała armia szkieletów, goblinów, orków, którym przewodził gigantyczny Gargulec. Do tego wszystkiego mebelki takie jak biblioteczka, kominek, stół do tortur, drzwi, skrzynie i to wszystko w 3D i wszystko budowało niesamowitą scenerię i klimat tej gry. W swoich założeniach i fabule rozgrywka była dość prosta. Jeden z graczy wcielał się w Mistrza Gry, który to znał tajemnice każdego pomieszczenia i sterował bandą stworów. Reszta graczy wcielała się w jednego z bohaterów (mieli do wyboru barbarzyńcę, maga, elfa bądź krasnoluda), który to przemierzał lochy, wykonywał misję, a po jej wykonaniu jak najszybciej uciekał do wyjścia aby nie dopadły go potwory, których nie zdążył wcześniej zabić. Takie planszowe, mocno uproszczone Dungeon and Dragons.
Nie jestem w stanie dziś ocenić jaki wpływ Heroquest miał na moich rówieśników i czy w ogóle zrobił na nich takie wrażenie jak na mnie, ale wiedziałem wtedy, że będę musiał zdobyć swój własny egzemplarz. I tu chyba jednak jest dowód, że nie byłem odosobnionym geekiem i faktycznie Conan z okładki miał swój marketingowy moment podboju, bo świeżo otworzony Toys’R’ Us poświęcił dość sporo miejsca na wystawkę i odpowiednią ekspozycję tej gry- co w handlu jest zarezerwowane dla produktów o naprawdę dużym potencjale. Była też emocjonująca reklama TV!
Naturalnie uparłem się. Z uśmiechem i lekką ręką wydałem około 20 funtów na swój Heroquest.
Kolejne tygodnie spędziłem nad instrukcją, która to dawała możliwość rozrysowania swoich lochów. Codziennie też podziwiałem wykonanie tej gry i nie przegapiłem żadnej możliwości przeprowadzenia rozgrywki, aż do momentu kiedy to kolejna komercyjna atrakcja weszła na piedestał.
I tu jest ciut smutne zakończenie mojej przygody z tą planszówką i pokazuje, że jednak młodość często idzie w parze z głupotą.
Grę oczywiście pokryła gruba warstwa kurzu. Nastąpił też czas powrotu do Polski i zmierzenia się z nieco inną rzeczywistością. Grą zainteresował się w końcu pewien kolega z podstawówki, a właściwie jej figurkami, które to pożyczył aby w swoim harcerskim gronie urozmaicić sobie sesje RPG. Brutalna lekcja, że harcerzom nie zawsze warto ufać, bo oczywiście tych figurek nigdy już nie odzyskałem. Samo pudełko jeszcze dość długo poleżało na półce, służąc mi jako skrytka na czasopisma z treścią dla dorosłych. W końcu resztki gry, wraz z klasykami prasy erotycznej, wylądowały na śmietniku.
Heroquest choć nie zrodził wtedy we mnie chęci poznawania kolejnych tytułów planszowych, to na pewno zasiał ziarno, które długo dojrzewało i rozkwitło kilkanaście lat później.
Na pewno była to moja pierwsza gra planszowa, na którą wydałem praktycznie wszystkie moje oszczędności i która dała mi radość na wiele, wiele godzin. Do tej pory dręczy mnie sumienie, że tak potraktowałem ten tytuł. Kilka lat temu na Essen Spiel chciałem odkupić swoje winy, ale 120 Euro za angielskojęzyczny używany egzemplarz skutecznie ostudziło mój zapał. Jednak ponowny rzut oka na zawartość obudził te, w sumie dobre, wspomnienia. Podobno wyszła (albo ma wyjść) reedycja tego tytułu, ale dotyczy to chyba tylko rynku amerykańskiego. Nie wiem też czy z tak solidnym wykonaniem jak to znane mi z przeszłości. Tym bardziej żałuje swojej młodzieńczej ignorancji i głupoty.
Maciek
więcej o autorze KLIK
ja tak mam w magią i miecz. mając 7-8 lat dostałem na dzien dziecka, męczyło się rodziców by zagrać (no i żeby przeczytali instrukcję).
później , w wieku dorastania gra poszła na śmietnik a ja w wieku 20-kilku lat wydrukowałem/posklejałem swój egzemplarz wraz ze wszystkimi dodatkami jakimi udało mi się znaleźć.
Raz udało mi się nawet zagrać w Twoją wersję!
To miłe że pamiętasz! Dalej ją mam i chyba dalej się nie rozleciała !
U mnie taką grą formatującą młodzieńczy gust też była MiM. Dostałem ją bodajże na 11 lub 12 urodziny od kolegi – biedak nie wiedział, co uczynił. Był potem przeze mnie często molestowany, by w nią grać 🙂
Ta gra mnie urzekła i de facto to dzięki niej zainteresowały mnie później gry komputerowe typu Baldur’s Gate czy klasyczne RPG. W tym ostatnim przypadku to wprost zasługa logo Magii i Miecza, do którego miałem duży sentyment, a pod którym to w 1993 zaczęło wychodzić czasopismo poświęcone grom fabularnym – kolejnej mojej, tym razem nie do końca spełnionej, fascynacji. Ale to już inna historia 😉
Heroquest – nigdy nie posiadałem papierowej wersji… Ale miałem elektroniczną adaptację na Amidze – grało się chyba tak samo, tyle, że komputer rzucał za nas kością. Była to jedna z moich ulubionych gier i wywarła na mnie ogromny wpływ. Była to jedna z moich pierwszych gier z trochę „mroczniejszym” klimatem i chyba pierwsza (zarówno planszowa, jak i komputerowa), w którą mogłem grac z kolegami jako jedna drużyna. Zdecydowanie wpłynęła na moje zainteresowanie planszówkami oraz papierowymi i komputerowymi RPG.
Nie wiedziałem, że istnieje wersja cyfrowa!
Ale tak, planszówka robiła wrażenie i wciągała niesamowicie. Co prawda od momentu rozgrywek w Heroquest, do całkowitego zaangażowania się w hobby planszówkowe, minęło sporo czasu, to lubię myśleć, że ta gra była początkiem tego procesu 🙂